Przejdź do treści
6
Przejdź do stopki

Wspomnienia

Treść


                                                      ,, Skarby w Kicarzy’’

 

Pamiętam kiedyś z dzieciństwa, jeszcze w epoce lampy naftowej, bardzo pożyteczną zabawę polegającą na wzajemnym opowiadaniu sobie, w gronie starszego stryjecznego kuzynostwa, ,,godek’’,, przypowiytek’’ i legend. Wątki pochodziły z bogatego repertuaru dziadka Lojzego, obywatela austro-węgierskiej monarchii, weterana pierwszej wojny światowej i wszechobywatela tamtego imperium. Jako najmłodsza w gronie drżałam kiedy wypadnie kolej na mnie bo ja znałam jedynie przygody Jagi Jaguliny – postaci na poły prawdziwej a na poły wykreowanej wyobraźnią mego ojca bajarza.  Stopniowo jednak i ja sama oswajałam się z powtarzanymi przez dziadka gawędami o mamunach, o strachach, diabłach, duchach-światełkach i Mogile. Niestety wlokły się one potem  za mną przez życie i nękały moją dziecięcą wyobraźnię, zwłaszcza gdy trzeba było wyjść wieczorem samemu z domu.  Lata później znalazły upust, odbicie w kilku wierszach w ,,Nadpopradziu’’ (,,Cudo w sopie’’ ,,Światło’’ ,,Gnieciu’’ ,,Diaboł na jarmaku’’)

 

,,A w ty sopie nade drógom, cubem scyta nachylony

zyło cudo, cudo wiycie; skołtuniony, skudłacony

herbiet tarło w śtyry węgła

jakby ‘kosi kąsawica w kudłach co noc mu sie lęgła....’’

(,,Cudo w sopie’’)

 

,,Na dobitke jesce światło skądsi sie przywlekło

i mamuny razem z chłopem na wiyrchy wywlekło

na manowce, na Kordowce i zaś na Łomnice

Ledwo gazda nie uświyrknął a z niem mamunice....’’

(,,Światło’’)     

 

,,Od Kacego poprzez Mnisek

Wali Gnieciu-Bazylisek

i racicom po racicy

hipko prosto ku granicy.

A kiej piął się w góre drapom

przysłanioł se kościół łapom....’’

(,,Gnieciu’’)

 

,,W Starem Sącu na jarmaku

tońcył diaboł w cornem fraku

tu podkusi, tam podkusi

tu ukradnie, tam zadusi

tu rozwali, tam przydepce

tu wygryzie, tam wychłepce

Babie mlyko zmieniuł w wode

chłopu w portaf zrbiuł skode

krowe rozgziuł, krowa kopie

mlyko swoje z wiadra złopie....’’

(,,Diaboł na jarmaku’’)

 

Jakże miłym zatem zaskoczeniem była dla mnie wiadomość, że ten cały tajemniczy świat piwniczańskich bajajń i legend został podniesiony do rangi literatury w postaci ślicznie wydanej książki z ilustracjami, po to by stał się ozdobą piwniczańskich półek i pokoleń. Pani Maria Lebdowiczowa, sama w sobie niekwestionowany skarb Piwnicznej, wydała swoje ,,Skarby w Kicarzy’’ z okazji 660-lecia miasta.  Nie pytajmy Autorki ile lat zajęło Jej napisanie, a raczej etnograficzne skompilowanie legend do tej książki wraz z cennym słowniczkiem. Jak wskazują załączone źródła zamysł ten żył z Nią  całe Jej piwniczańskie ponadpółwiecze, a będąc kiedyś śliczną narzeczoną, a potem żoną pasjonata nadpopradzkiego folkloru ś.p.Eugeniusza Lebdowicza można się domyślać, że zamysł ten, co więcej natchnienie, towarzyszyły tym dwojgu młodym ludziom już w czasie ich nadpopradzkich randez-vous. Połączyła bowiem tych dwojga pedagogów niespotykana pasja ocalania piwniczańskiej przeszłości.  Pasja tym bardziej zadziwiająca, że Autorka nie będąc rodowitą piwniczanką, dała się tej ziemi uwieść, oczarować i jej poświęcić, nawet po nagłej i młodej śmierci swego niezastąpionego Insiratora. Ba, przejęła kaganiec Jego misji i rozświetliła, uchroniła przed chwastem zapomnienia, wiele ścieżek piwniczańskiej historii.  Wartość tego rocznicowego dzieła jest uszlachetniona faktem, że książka jest wykuta w kruszcu bardzo trudnym do obróbki, a mianowicie w gwarze. Bardzo oryginalne, wymowne i przekonywujące w swej prostocie, a zarazem sile ekspresji są również rysunki/malowidła Moniki Lebdowicz-Drąg. Swą pomysłowością i indywidualizmem świetnie współgrają, harmonizują z klimatem książki. Są jak gdyby podmalowane duchem gwary.

Fascynująca jest też druga, etnograficzna część książki ,,Jak rok długi’’. Jest to rozdział traktujący o obrzędowości świąt, wesel, obyczajowości piwniczńskiego życia, wpisanego w cztery pory roku. Przypomina on wiele przysłów, powiedzonek, zwyczajów i ,,zwyków’’. Na pęczki mogłabym zbierać zeń słowa, którym groziło wymarcie, gdyby nie ,,Dolina Popradu’’, twórczość Wandy Łomnickiej-Dulak,  a teraz, kompleksowo, ta cenna, etnograficznie kompetentna książka. Powąchajmy na wyrywki zebrany bukiecik i kichajmy z zapachu na zdrowie:

- figurzasty, na wyprzódki, iść na pocierze, na sprosacke, godnie święta, Święty Józef kiwnął brodą, pódą lody nadu wodą itd.

Na stronicach tego rozdziału ożywają postacie autentyczne jak ksiądz Dagnan, rzeźbiarz Wiktor Lebdowicz, po którym zmysł artystyczny odziedziczyły córki i wnuki. Z myślą o nadaniu swemu dziełu większej, niezaprzeczalnie ogólnopolskiej,  przystępności Autorka ośmieliła się dokonać tu misternej stylizacji, dzięki której trafia jeszcze serdeczniej do serca każdego czytelnika. Zabieg to istotnie bardzo odważny i skomplikowany wymagający ostrożnego wyważania każdego słowa, cały czas na baczności,  z ustawicznym pytaniem; jak - z jednej strony- pozostać wiernym duchowi gwary, a  jak - z drugiej – uczynić z niej materiał, kruszec, który przemówi  mozaiką słów zrozumiałych dla niegórali.  Pochwaliłby zapewne ten zabieg i odwagę Autorki sam Jalu Kurek, żarliwy misjonarz przybliżania góralszczyzny ceprowskiemu światu.  

 

Potrzaskują buki w dziadkowym, niebiańskim ,,śparchycie’’.  Dziś ma on tam sto i dziesięć lat, a my jego kiedysiejsi słuchacze czytamy mu ,,Skarby w Kicarzy’’ na co on podkręca pewnie wąsa, tu i ówdzie dodając ,,dyć tak, tak pogaduwali’’ i się jeszcze  dopytuje o legendy związane z jego zakątkami, a było tego od Popradu po Bucznik.

Do dziś bowiem pokutuje na przykład w naszej rodzinie przekonanie, że w Potoku za Krzystonką jest takie tajemnicze miejsce przy przejściu przez wodę, w którym koń przystaje, woda zmienia smak i panuje tam wabiąco-mamiący mikroklimat - róża wiatrów - nie pozwalający pójść dalej. Nocnym śmiałkom potrafi nawet odebrać orientację i wyprowadzić na manowce w przeciwnym kierunku.

 

 

Ległam sobie w adamaskaf, pod pierzyną w konwalije

Dyscyk ciupie, pranie kiśnie w dwa cebrzyki i balije

A mie nic jeno legendy się po głowie bałamucą

Skróś tyf skarbów, hań w Kicarzy, spominkami skucą

 

Dziadek słucho, przytakuje, jakby za zywota

Babke Kasie potyrpuje na niebiańskie wrota

Walą niemi piwnicany śród niebnyf rozjorzy

Zróbcie placu

My tys kcemy sie naciesyć ,,Skarbami w Kicorzy’’

 

Krystyna Dulak-Kulej

marzec 2008

 

 

EMIGRANCI

 

 

Jesteśmy nad chmurami. Listopadowy  Kraków, kałuże i deszcz zostały daleko w dole pod szczelnym dywanen białych skibochmur ukośnie oświetlanych zachodzącym słońcem.

Wpatrując się w ten rozogniony, podniebny słonecznik żegnam tydzień intensywnych przeżyć  i rozmyślań. Wraz z cmentarnymi łąkami chryzantem i świec palą się myśli, refleksje nad światem i przemijaniem. Odchodzą pokolenia, następcy nie znają mnie, ja poznaję ich, czasem nawet w Angli  czy samolocie,  po podobieństwie do rodziców czy dziadków. Dzisiaj na trasie Beskidy-Balice, a potem na lotnisku i w samolocie nikt nie przeklinał. Mam zatem  albo szczęście albo to już rezultat zaostrzonych sankcji ministra Giertycha.

Słońce czerwoną łuną oblizuje horyzont.  Wróży pewnie pogodę w Ąngli i złote  liście pod nogami. (Parę wzlotów i uniesień, a już liście, a już jesień). Samolot pełen młodych ludzi za chlebem, czy też przygodą, w tym młoda dziewczyna z dzieckiem, którą matka desperacko starała się zatrzymać przed wyjazdem. Czy aby przeczuwając tragedię. Matkę, w stanie przedzawałowym i szoku, karetka zabrała do szpitala. Pani policjant nie była w stanie namówić córkę do zmiany decyzji.  Wyegzekwowała tylko od niej adres w Londynie, na Harlow.  Wątpię czy prawdziwy.  Przywodzi mi ta scena na myśl obrazy, których bywam uczestnikiem w mojej podlondyńskiej Małopolsce.  Gdzie się na przykład  podziewa dzisiaj mój kilkudniowy podopieczny Michałek spod kościoła.  Dwa lata temu najęłam go do malowania płotów.  Cichy, skromny,  patrzył na świat poprzez litość wzbudzające grube okulary. Nie żądał nawet żadnej stawki na godzinę.  Postawa prawie niespotykana; albo za cenę przetrwania (w głodzie i chłodzie) albo, co piękniejsze miał zaufanie do ludzi. Przy kolacji, przed wypłatą poprosiłam by zadzwonił do matki i potwierdził, że jest cały i zdrowy. Spuścił głowę jeszcze niżej i zamilkł.  Uciekłeś? – wsadziłam słowa w jego usta. Tak – bo mnie tata  gonił do roboty przy krowach. A mnie się marzył inny świat (bez języka i fachu, lecz z nadzieją pod sercem) – słyszę w jego myślach.

A gdzie się podziewa Anetka ze swoim malcem o angielskim już imieniu.  Dziecko chowa się w wieloosobowym typowym, emigranckim domu pod wynajm, w płynnej grupie/zbieraninie z całej Polski gdzie nie ma nocnej ciszy a paierosami czuć już w zasyfionym obejściu. Młodociana matka z pępkiem na wierzchu żyje z dorywczego sprzątania (usługa pożal się Boże, na pewno nie do rekomendacji) licząc na dorywcze odwiedziny ojca dziecka, który już ma inną Anetkę.  Miejmy tylko nadzieję, że ją nie bije – sceny, których wielekroć był świadkiem nasz mały ,,anglik’’ Czy aby w ślad za tym uwielbia makabryczne filmy i kreskówki i cierpi na nadpobudliwość i agresję?

To może taki właśnie scenariusz przewidywała owa matka na Balicach.

Ale na szczęście poznałam kiedyś Anetke w towarzystwie swojego wybrańca i dziecka na nocnych zakupach w  Tesco. Wyglądali z daleka na szczęśliwych.

W kościele nie widuję ich nigdy, choć kiedy dwa lata temu  byliśmy na mszy  razem.

w Anetce odżyła  rozśpiewana góralska dusza, a matce pociekły łzy do słuchawki kiedy zapewniałam ją, że Aneta chodzi do kościola i na wigilię nie zostanie sama.

Emigracyjny kalejdoskop, gdzie blaski i cienie zaskakują na siebie, jest zjawiskiem żywiołowym czekającym na choćby duchowe wsparcie oddelegowanych z kraju psychologów, nauczycieli, zakonnic i księży jako nowego typu  unijnych misjonarzy.

Rozmawialiśmy o tym niedawno z parą prezydencką w Londynie, a mnie osobiście udało się przedstawić mój własny projekt językowy – na potrzeby emigracyjnego żywiołu - pani Marii Kaczyńskiej (jest poliglotką) z prośbą o symboliczny protektorat.

Ministerstwo Spraw Zagranicznych też obiecuje dofinansować mój  zamysł – masowego rozdawania pierwszej językowej kromki chleba (w formie łatwo dostępnej składanki – ściągi językowej) rozdawania przy kościołach, w autobusach, wraz z biletem itd.  Pierwsze jaskółki powinny się ukazać po nowym roku.  Autobusy na Święta Bożego Narodzenia już pełne. Gdzie spędzi wigilię i święta Anetka, Michaś i tysiące innych, którym się jeszcze nie powiodło.  A może jednak spotkam ich na przedświątecznych  zakupach we trójkę, z malcem na barana u taty, albo co daj Boże, na pasterce, choćby na dziedzińcu, kiedy  w szwach pękający kościół  uświadami wszystkim jak oddycha nowa Europa o dwóch płucach .

 

Krystyna Kulej 2007

 

MATURA (1967 – 2007)

 

Matura!.  W moim przypadku słowo zmora, nerwy,  matematyczny koszmar, który śni się po nocach od 40 lat. Bóg jedynie raczy wiedzieć jak to się stało między, że z języka polskiego dostałam dwóję i musiałam, ten grom z jasnego nieba, poprawiać  egzaminem ustnym na – nieobcą mi piątkę - dzięki czemu wciąż dostałam  się na wymarzone Studium Języków Obcych przy Uniwersytecie Warszawskim. Łaskawość humanistyczna  profesorów dyżurujących na maturze sprawiła, że zawiłości logarytmiczne mogłam ściągnąć i tym sposobem zdałam egzamin dojrzałości.  Był to rok 1967  co oznacza, że 40-lecie przypadło nam obchodzić tego lata, w pięknej scenerii ,,Perły Południa’’ w Rytrze.  Niestety nikt z profesorów już nie mógł przy nas być, ale do samego wychowawcy – w tym dniu solenizanta - (Jan Legutko), matematyka, starym zwyczajem wybrała się delegacja,  z życzeniami na rychły powrót do zdrowia i następne spotkania u mnie na Zagrodach. (A ja Mu w myślach powtórnie przesyłałam moje góralskie życzenie: Co se sprzędzie, co se utko, niechaj będzie mu legutko)

Wspomnienia przesypują się jak ziarna , wiatr rozwiewa plewy, cieszymy się tym co nam zostało choć liczymy zmarszczki, podliczamy choroby. Jesteśmy chyba klasą wyjątkową, spotykającą się ostatnio prawie co roku, jak dobra, zgrana rodzina. Stosunkowo wysoki procent z tej klasy, szczególnie jak na klasę dojeżdżającą,  poszedł na studia.  Nie żyje tylko jedna koleżanka. Dzielimy się  swoimi radościami, pocieszamy w smutkach, oglądamy zdjęcia dzieci i wnuków – są nawet bliźniaki.  Usprawiedliwiamy nieobecnych, którzy są gdzieś w świecie na dorobku do zbyt skromnej emerytury lub w poszukiwaniu przygody na wiek dojrzały. Padają nazwy Izrael, Kanada, Anglia, ale nade wszystko rodzinne Podkarpacie bo tu na wielu odpowiedzialnych ekonomicznie stanowiskach wciąż zasiadają koledzy i koleżanki z mojej klasy.  Stara, dobra buda – Ekonom przy ulicy Grodzkiej 34. Buda w której kiedyś mieściły się trzy szkoły: Technikum Ekonomiczne, Handlówka na parterze i na drugim piętrze Technikum Łączności gdzie również odbywały się dodatkowe  lekcje Esperanta prowadzone przez świetnego matematyka-lingwistę profesora Grelę. Poprzez fakt, że miewaliśmy wspólnych ,,belfrów’,  między tymi trzema szkołami zarysowywała się ciepła symbioza. Budę szanowaliśmy, chodziło się w pantoflach, nie daj Bóg inaczej, czego z determinacją srogiej, oddanej wiedźmy, dopilnowywała

pani Olchawina – postrach, a zarazem spiritus movens  szkoły, osoba bez której, nikt nie śmiał wątpić, że żaden dyrektor nie dałby sobie rady. Szkoła ta wykształciła już kilka pokoleń. W mojej rodzinie trzy: moją chrzestną matkę – Ciocię Janinę Kowalewską, mnie i obecnie Wioletę Dulakównę – wnuczkę św.pamięci stryka Józefa Dulaka-rzeźbiarza z Piwowarówki.  Obie z ciocią miałyśmy nawet jednego wspólnego profesora w osobie jej byłego dyrektora Zajączkowskiego od arytmetyki.  Potwornie się go bałam i drżałam przed wywołaniem do odpowiedzi (Jego przerażająco głośne ,,daaalej ze swego zeszytu... słyszę do dziś) Namawiam ciocię Kowalewską na Jej własne wspomnienie z tej szkoły tuż po wojnie, tym bardziej, że wielu  absolwentów było potem trzonem  księgowo-handlowym piwniczańskiego dawnego  GS-u, co do dziś potwierdzają stare, biało-czarne zdjęcia w albumach cioci ze św.pamięci Stefcią Bołozówną i całym, zgranym  gronem innych ekonomistów. Koleżanką szkolną cioci Kowalewskiej (późniejszej pani Prezes GS-u) była  moja profesorka od towaroznawstwa Janina Majewska, która na tym jubileuszowym zjeździe pozdrawiała nas pewnie swoim pięknym, serdecznym uśmiechem ... już zza horyzontu. Nie chcieliśmy wierzyć, że Jej już między nami nie ma, tym bardziej, że nie pozwoliła się odwiedzić w chorobie, jakby wymuszając na nas byśmy Ją zapamiętali witalną, uśmiechniętą i wrażliwą na poezję, co odkryłam dopiero po podarowaniu Jej moich tomików, a Ona samorzutnie, pod dyktando swojej duszy  pokusiła się o ich oryginalną analizę nawiązując, dla mnie bardzo symbolicznie, do mojej i Jej  ulubionej poetki  Beaty Obertyńskiej. (Dziękowała mi za ,,miodno-koniczynny zapach zaklęty w moich wierszach’’) Na ten list nie zdążyłam odpowiedzieć, myśląc, że mamy jeszcze wiele wspólnych spotkań przed sobą. Los chciał inaczej. Nie zdążyła nawet odebrać zdjęć z poprzedniego spotkania.

Górowała też nasza szkoła nad innymi doskonałym poziomem angielskiego (dla tych, którzy tego chcieli) dzięki pasji profesora Jerzego Potoczka, związanego również  z Piwniczną poprzez posadę swego ojca – był komendantem policji przed wojną – a piastunką Jureczka-brzdąca i Jego brata (dyrektor technikum Samochodowego) bywała Halusia, bohaterka moich wierszy od ,,Halusinych pieśni’’  Często o nią pytał i prosił by ją pozdrowić, co też Halcia przyjmowała z ogromnym zadowoleniem. Dodatkowe kółko angielskiego mieliśmy  w przyderektorskim gabinecie. Z potężnego Grundiga przewijały się taśmy, za którymi nadążaliśmy po setnym powtórzeniu (tak to bywa z językami – repetitio est mater studiorum)

40 lat!  a w pamięci jak w akwarium pływają świeże  pierwsze chwile i przeżycia   po opuszczeniu piwniczańskiej podstawówki. Na szczęście, w duecie pedagogicznym

Państwa Marii i Eugeniusza Lebdowiczów mieliśmy świetnych, zapobiegawczych przewodników na to  co nas może czekać na tzw. nowej drodze życia w nowych szkołach. Po paru latach, wypuszczeni spod skrzydła siedmioklasiści,  wracali  z ,,Ekonoma’’ do sklepów i urzędów Piwnicznej. Lista mogłaby być długa, ale podejmuję ryzyko wyliczenia niektórych spod wybrakowanej pokrywy pamięci lat 60-tych: Halina Putyra, Kucharska Jasia, Deryng Krystyna, Jaśka Polańska, z Równi Anna Maślanka, Sierszulska Ola i jej koleżanka z przeciwka Jasia Mirkowa (obie z Technikum Łączności).  Oryginalnego i bardzo dla mnie ciekawego przedmiotu jakim była stenografia (grec. stenos-wąski grafein-pisać) uczyła nas św. pamięci pani  Stenderowa,  pierwsza żona, męża, znanego z miłości do gór – poźniejszego  piwniczanina z wyboru i turystycznej pasji, którą to pasję długie lata dzielił ze swoją drugą żoną Krystyną – wielką miłośniczką również językowej, esperanckiej pasji profesora Greli. Różnymi zatem drogami i splotami promieniowała stara buda ,,Ekonoma’’ na życie jej byłych uczniów.

Wszyscy przyrzekliśmy sobie spotkać się za rok w nadpopradzkim pejzażu u źródeł świętej Kingi w Głębokiem - na ich otwarciu i odsłonięciu pomnika, daj Boże - i  mając więcej czasu  snuć, powielać i tulić do serca siebie na wzajem i świat  wspomnień od matury do emerytury.

2007

                                               Spotkania i rozstania

 

Piwniczańskim przedszkolakom winna jestem podziękowanie  za zaproszenie mnie na spotkanie z ,,Jaguliną i Grzesiem’’ w ramach akcji ,,Cała Polska czyta dzieciom’’.  Dzieci okazały się uroczymi, uważnymi słuchaczami dopowiadającymi rymy i bieg wydarzeń w opowiadaniu. Znałam ich twarzyczki z reportażu ,,Przedszkolne Jasełka’’

(według scenariusza Wandy Łomnickiej-Dulak) i ze wzruszeniem słuchałam dumnych zwierzeń  kto w jaką rolę się wcielał.  Przekraczałam próg przedszkola z rzewnością, bo jak żywy stanął mi przed oczyma mój pierwszy dzień w przedszkolu, nieopodal, w willi państwa Indyków, ....niedawne 55 lat temu.  Rozdział życia od przedszkola do emerytury czyli od Tuwim dzieciom do dzieci Jagulinie, przeleciał niepokojąco szybko zatrzaskując za sobą dziesięciolecia niedopełnionych marzeń i nadziei. W imieniu ,,Słoneczek’’ i ,,Krasnoludków’’ przekonywująco żywe goździki – dzieło rąk pań nauczycielek – wręczył mi Kamil Kowalewski, co miało dla mnie znaczenie szczególne.  Przytulając go czułam równocześnie, że przytulam cząstkę mojej św.p.  chrzestnej matki – Janiny Kowalewskiej, której wnuczek  Kamil był najukochańszym, jedynym słoneczkiem.

Po niedawnym połowicznym przejściu na emeryturę miałam nadzieję na wielogodzinne spotkania z moją chrzestną.  Zapewniała mnie o tym ona sama w świetle tego, że Kamilek zaczął uczęszczać do przedszkola stwarzając czas na przywołanie z zapomnienia rodzinnej sagi polsko-słowackich gniazd Dulaków.  Ciocia Janka, siostra mego ojca,  była najmłodszą z siedmiorga rodzeństwa, a  będąc zarazem najulubieńszym dzieckiem moich dziadków do sagi rodzinnej  goryczy zawsze potrafiła  dolać wspomnieniowej słodyczy. Mimo ciężkich wojennych i powojennych warunków zdobyła - coś czego nigdy nie udało się osiągnąć memu ojcu – wykształcenie ekonomiczne  owocujące u szczytu kariery  stanowiskiem prezesa Gminnej Spółdzielni ,,Samopomoc Chłopska’’ przez jedenaście lat (1976 – 1987). Gorąco zachęcałam Ją do spisania wspomnień z tamtych lat kiedy to najpierw pod skrzydłem profesora Kopytki, a później w Nowym Sączu pod dachem naszej wspólnej ,,budy’’ przy Grodzkiej 34 pięła się do wiedzy,  ku wielkiej dumie i radości swojej matki, której to nigdy nie dane było wyjść poza rysik i zmazywalną tabliczkę, a której rękoma, między innymi, powstawała piwniczańska praszkoła na plantach pod kościołem.

Kosia  kosia kosiany, lulej lulajęcy

słychać jak siyroctwo w środku duse jęcy,

ze mu skołe zabrali, wypisali z grona,

a mie jeno ręce tak się dziwnie trzęsły

bom jo przerobiona, mojaś ty była,

gęsi, krowy, krązanina, mamusia daleko

                                               poemat    (,,Poprzez lat zarośla’’ –,, Nadpopradzie’’)

 

Wiem, że ciocia Janka pisała też wiersze.  Nawet mi je przed laty czytała – jeszcze wtedy nim sama zorientowałam się, że i we mnie drzemie bakcyl poezji.  Pamiętam uderzające zwierzenie, że pisała je do księżyca,  gdy do miesiącowego światła przy oknie przędły wełnę razem z siostrą  Zosią, obie rozmarzone ideałami o miłości i nieświadome ich niespełnień.  Mam nadzieję, że przetrwały te wiersze gdzieś w rodzinnych skrzyniach do powtórnego z nimi spotkania.

Wspominaliśmy ciocię Jankę co roku na zjazdach mojej klasy z ,,Ekonoma’’, a to dlatego, że ulubiona profesorka od towaroznawstwa (i poezji) Janina Majewska była koleżanką z ławy szkolnej mojej chrzestnej matki, a w splocie pokoleń wszyscy dzieliliśmy wspólnego  profesora Zajączkowskiego – ówczesnego dyrektora Handlówki. Wspólni pedagogowie zawsze pozostają pięknym międzypokoleniowym spoiwem. Niestety bardzo nagle odeszła od nas profesorka Janina Majewska i w podobnym bólu pożegnała świat jej imienniczka Janina Kowalewska. Nie zdążyły, nie chciały spisać swoich wspomnień.  Zabrakło czasu, by śród absolwentów tej samej szkoły nacieszyć się sobą, na przelotnych maturalnych spotkaniach. Pozostały po nich zasuszone listy o ślicznym, bo kaligraficznym charakterze pisma.  Pozostał etos nauki i wykształcenia zdobywanego w bardzo trudnych warunkach.  Pozostał uśmiech na widok osiągnięć swoich uczniów i podopiecznych.

A może gdzieś rodzinne skrzynie strzegą jednak zapisków i zeszytów wymykającej się pamięci przeszłości i upomną się o swoje światło u historyków.  Tym cenniejsze wydaje się dziś być dzieło ,,Piwniczna Zdrój’’ – studia i szkice 1772 - 1998  (pod redakcją profesora  Józefa Długosza, korekta i opracowanie językowe Marii Lebdowiczowej), do którego ciocia Janina Kowalewska   opracowała dział ,,Spółdzielnia – Samopomoc Chłopska’’.

Nie dane mi było uczestniczyć w pogrzebie mojej chrzestnej, choć dawała mi znać o swoim odejściu we śnie. Jej śmierć jakby jeszcze nie dotarła do mnie. Chcę wierzyć, że obie z profesorką Majewską, już  w zaświatach, dopełniają gawęd i spotkań, na które zabrakło czasu na ziemi.  Obie kochały poezję i obie  przeszły przez podobne ścieżki pracowitego życia,  a rozstały się z nim o wiele spotkań za wcześnie.

 

Krystyna Dulak-Kulej

 

                         Zginione godziny - Powódź 2010

                                       (Ze świecą w oknie)

 

Na tle deszczowego maja Boże Ciało – Corpus Cristi w Piwnicznej zdało się być oazą słońca.  Dla przybysza z drugiego końca Europy cztery ołtarze na rynku zapachniały kadzidłem dzieciństwa i ułudą, że czas da się cofnąć, że znowu jestem małą dziewczynką w pokomunijnej sukience, która  pod czujnym okiem siostry zakonnej, sypie Bogu kwiecie - ,, jaz go tydzień późni kościelny zamiecie’’ - że mam jeszcze rosą mokre stopy kiedy sobie sama z rana musiałam z łąk nad Krzystonką kwietnych łebków natargać a dopiero potem, na przykłamany wierzch, babcia lub Kaziuroska dosypywały mi piwonii.

 

Babcine piwonie w ogródku na kłódkę

Pierzaste, pękate Panu Bogu na chwałę

Szkarłatne nieprzystępem, może nawet smutkiem

Że ich nigdy popieścić rączki moje małe nie mogły

 

Aż na Boże Ciało, niepojęcie, hojnie

Skubała babka te głowy, jak się skubie gęsi

I w słomiany koszyczek deptała mi spokojnie

Święty, święty Pan Bóg zastępów – ten widok

Co mi płonie i nic go nie zatęsi.

 

Na taką reminscencję dzieciństwa warto i pół świata przelecieć. Przymykam oczy.... i zda mi się, że - w młodej asyście - nadal brzmi mi w uszach dzwonny głos ks.Wątroby, potyrkują dzwoneczki przyszłych ministrantów, w łabędziej bieli wiją się dwa rzędy pokomunijnych sukienek a  bieli tej starczy na całą Oktawę. Czy aby to tylko wyobraźnia czy  prawda, że również słyszę odrodzoną orkiestrę dętą – te dźwięki ponad rozdźwięki ?. Ludzie skupieni,  mało się uśmiechają bo w tym chwilowym upale czai się również niebezpieczeństwo jeszcze jednej burzy. A ziemia nie mieści się już w sobie, już ją wypycha poza ramy, jak się okazuje, nie na wiek wieków,  przypisanych jej kształtów. Żywioł tamtej nocy dał się poznać od scen najgroźniejszych, znanych tylko z Biblii lub z przepowiedni . ,,Czesało’’ całą noc.

Błyskawice nakładały się na siebie ,,zeby igłe w chołpie naloz’’. Truchleliśmy, paląc w oknach gromnice. Ziemia matka ciemiężyca, wyorana do jutrzenki, wyzbierana do księżyca, pęczniała nieustannie już od miesiąca. Pęczniała nadal aż zaczęła pękać i się osuwać.  Wypychały ją wody podskórne, śpiące źródła, uruchumione tajemną siłą w strumienie i osuwiste mokradła  . Elektryczności nie było, na szczęście działały telefony ale usta zajęte były modlitwą. Bo jak trwoga to do Boga. Potoki-rozbójniki szły topielą  w konkury z Popradem, a ten, wielki jak  Dunaj, wlewał w naszą dolinę trwogę z Austro-Węgier łamiąc mosty i wyszarpując arterie życia.. Rano rozstąpił się ogród. Coś zatrzeszczało, coś mi chwilowo mowę odebrało, ale jestem i piszę to wspomnienie prosząc Niebiosa o łaskawość na  lato.

 

Czy się dźwigną kłosy, czy wstanie nadzieja

Że to już ostatnia nagłych nieszczęść nawieja

Panie odmień ten czas. Panie ratuj nas.

 

Krystyna Kulej

 

 

6893